Co łączy Polaków i Japończyków? Na początku ubiegłego stulecia z pewnością nienawiść do Rosji i wielkie nadzieje na odzyskanie przez Polskę niepodległości w związku z wojną rosyjsko-japońską. A potem? Wiadomo – muzyka Chopina, umiłowanie epoki średniowiecza i etosu rycerskiego oraz traktowanie przyrody jako przestrzeni przepełnionej Duchem, co Japończycy zawdzięczają buddyzmowi i ostatniej jego fazie – filozofii zen, a my – chrześcijańskiej wizji natury, w tym szczególnie św. Franciszkowi i jego pochyleniu się nad braćmi mniejszymi. Ale co łączy sztukę polską i japońską?
Tradycja polskiego japonizmu sięga przełomu XIX i XX wieku. Najpierw była japońska lekcja Feliksa Mangghi Jasieńskiego, jego wspaniała orientalna kolekcja i „japońskie szaleństwo”, obejmujące przestrzeń sztuki Młodej Polski, szaleństwo, które trwa do dnia dzisiejszego.
W malarstwie Morycińskiego dialog ze sztuką Japonii toczy się w enklawie pracowni. Więc autoportret w japońskim kimonie na tle orientalnej draperii lub wieczorna rozmowa malarza z japońską laleczką. Przestrzeń jak zawsze podzielona na płytkie segmenty. W nich pojawiają się japońskie wachlarze, przedmioty z laki, figurki, tapety w roślinne, stylizowane orientalne wzory, potrząsające żółtymi czuprynami chryzantemy w dzbanach, odgrywające swe solowe partie. Czasem też powstają japońskie pejzaże, np. zanurzony w błękitach zmierzch zapadający nad zatoką, ujrzany poprzez ukośne smugi śniegu i deszczu, podobnie jak w pejzażach Horoshige.
Co mówią nam te prace? To sytuacja swoistego autotelizmu, gdy sztuka mówi o samej sobie, o swych inspiracjach, zauroczeniach sztuką innej, egzotycznej cywilizacji. To rozmowa artysty z samym sobą, niekiedy dialog bolesny i intymny, jak ten po śmierci ukochanej żony, utrwalony w obrazie Na śmierć ważki.
W liście do siostry Wilhelminy, wysłanym z Arles, Van Gogh pisał: „stale tutaj jestem w Japonii”. Moryciński tworzy swoją Japonię w Warszawie, na ulicy Lwowskiej, w enklawie pracowni, po której błądzi owalny świetlisty refleks.