Maria Pomianowska i Dima Gorelik – koncert na wernisażu wystawy, fot. Maciek Bociański
Na końcu każdego filmu na ekranie pojawiają się napisy końcowe. Na ogół nikt nie ma cierpliwości, by je dokładnie śledzić, a przecież są niezwykle istotne. Są nikłym śladem ogromnego wysiłku wielu, pozornie anonimowych osób. Wystawie „Lustra ciszy…” też towarzyszy taka lista.
Na początku dziękuję dyrektorowi Muzeum Literatury, Jarosławowi Klejnockiemu, za to, że projekt wystawy, mimo marnych szans na realizację, poparł i napisał do jej katalogu piękny wstęp. Po raz kolejny do współpracy udało mi się nakłonić Muzeum Narodowe w Warszawie w osobie Dyrektora Muzeum – pana Piotra Rypsona.
A teraz o sponsorach wystawy, choć lepiej powiedzieć – o jej dobrodziejach. Gdy wszystko zawodzi, wówczas udajemy się do nich. Państwowa Wytwórnia Papierów Wartościowych, firma transportowa Renesans Trans, Mabellini-Delio. Wspólnie pochylamy się nad kondycją polskiej kultury i polskiego muzealnictwa. Rozmawiamy o kryzysie ekonomicznym, o kryzysie kultury, o kryzysie mentalnym. Z tych rozmów rodzi się szlachetne uczucie litości, pomieszane z lekkim zażenowaniem. Po raz kolejny zgadzają się nam pomóc.
Organizacja wystawy. Sam artysta – Grzegorz Moryciński. Zamknięty w enklawie swej pracowni na ulicy Lwowskiej, opuszcza ją niechętnie. Tym razem dał się jednak namówić na wystawienniczą awanturę; a tym samym – na panoszenie się w jego mateczniku kustoszy, historyków sztuki, fotografów, transportowców… A wszyscy rozgadani, hałaśliwi, wymowni, analizujący na gorąco jego twórczość, wydający apodyktyczne opinie… To musiało boleć.
Kiedy poznałem Grzegorza Morycińskiego? Był rok 1989. Gromadziłem obiekty na charytatywną aukcję dzieł sztuki, organizowaną przez Muzeum Narodowe w Kielcach. Pamiętam dobrze pozyskany wówczas obraz – „Uciekająca”. Na nim przedstawione mroczne wnętrze pracowni. W szczelinie drzwi ujęta fragmentarycznie umykająca, kobieca postać. Na pierwszym planie, w lewym rogu, na tle mrocznej, zielonkawoszarej ściany przycupnął ogromny szczur. Obraz szczególnie niepokojący, podobnie jak wczesne prace Maxa Ernsta.
I inne ważne spotkanie. Jeszcze wcześniejsze. Jest rok 1976. Studenckie Święto Wiosny na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Organizujemy je wspólnie ze ś.p. Małgosią Kitowską. KUL wówczas to niesamowita wyspa na rozległym bajorze komuny. Więc zapraszamy najlepszych filozofów, estetyków, krytyków sztuki, muzyków. Przyjeżdżają wszyscy. Zaproszenie przyjmuje również kultowy krytyk sztuki. Mam zaszczyt zapowiadać jego wykład. Pamiętam zgrabną sylwetkę krytyka, czarny obcisły golf, krótko obcięte czarne włosy (my nosiliśmy wówczas włosy po pas). Jest precyzyjny, błyskotliwy i ostry jak brzytwa. Niemiłosiernie rozprawia się z naszym zauroczeniem filozofią zen twierdząc, że najpierw wypadałoby poznać choć trochę mistyków rodzimych, ot choćby pisma św. Jana od Krzyża. To Andrzej Osęka. Po latach chętnie zgodził się napisać do naszego katalogu esej o Grzegorzu.
W katalogu zamieszczony jest również esej kustosz Muzeum Narodowego w Warszawie, pani Katarzyny Maleszko, w którym autorka po raz pierwszy analizuje dalekowschodnie inspiracje w malarstwie Morycińskiego. Dzięki zaufaniu i pomocy Pani kustosz, udało się też pozyskać na wystawę ze zbiorów Muzeum Narodowego w Warszawie wiele wspaniałych dzieł sztuki japońskiej. Ona też zaaranżowała – wraz ze mną – część ekspozycji zatytułowanej „Japonia”.
Natomiast Joanna Kania przygotowała do katalogu kalendarium życia i twórczości artysty i jego bibliografię. Nikt lepiej od niej wykonałby tego zadania. Precyzja, świetny dobór cytatów i fotografii dokumentalnych. Po prostu zawodowstwo.
Całość katalogu zredagowała Joanna Pogorzelska, która czuwała również nad jego drukiem. A ostateczną korektę tekstów wykonała – niezawodna jak zawsze i precyzyjna aż do bólu – Grażyna Grochowiakowa. Fotografie obrazów Grzegorza Morycińskiego w pracowni artysty i ze zbiorów prywatnych wykonał artysta obiektywu – Maciej Bociański.
Logistyka transportów i praktyczna ich realizacja to domena Lecha Gołębiewskiego, który znany jest głównie jako wybitny archiwista i dokumentalista powstania warszawskiego, zaś w Muzeum Literatury, ze względu na swoją nieprawdopodobną wręcz orientację w każdym terenie, zyskał przydomek „Lech-GPS”. Realizując transporty, pan Lech podróżował na zmianę z dwoma mistrzami kierownicy – Andrzejem Barańskim i Mieczysławem Dowlaszem. Pan Andrzej jest na ogół milczący, a bywa nawet mrukliwy i pali jak smok. Pan Mieczysław jest bardzo rozmowny, niepalący i kocha muzykę rockową. Ma też piękną córkę. Obaj świetni kierowcy.
Z kolei szefowa promocji – pani Katarzyna Jakimiak – w momencie, gdy projekt zachwiał się potężnie, zdołała go skutecznie podtrzymać. Ona też wpadła na kapitalny pomysł wykonania tortu z reprodukcją obrazu artysty. To zadanie zrealizowała Cukiernia Braci Stykowskich. Na wernisażu tort osobiście pokroił swoją japońską dłonią Radca Ambasady Japonii Hiroshi Matsumoto, wspomagany przez dłoń słowiańską pani Barbary Chmiel.
Dotychczas sądziłem, że pomroczność jasna występuje jedynie w strefie wielkiej polityki. Tymczasem sam padłem jej ofiarą, nie dziękując w trakcie wernisażu panu Andrzejowi Osęce, Katarzynie Maleszko, Joannie Kani i półgębkiem tylko wspominając o Katarzynie Jakimiak. Być może, gdy tuż przed otwarciem wystawy bezskutecznie i wielokrotnie próbowałem namówić do wystąpienia pana Andrzeja, z mojej pustej głowy wyparował cały segment poświęcony katalogowi wystawy i nie tylko. Za to wspomniane wyżej osoby serdecznie przepraszam!
Promocję wystawy zrealizowali i nadal realizują Bartłomiej Kwasek, Joanna Pogorzelska i Zuzanna Rosińska-Waś. Na tym polu panie dokonują cudów, a o profesjonalnej aktywności pana Bartka pisałem już wcześniej.
Ścieżki dźwiękowe zrealizował Piotr Dymmel, z których pierwsza, prezentowana w sali „Ceremonie”, stanowi jego realizację autorską. Wspomagał go Piotr Prasuła, kolega uczynny i niezwykle skromny. Mimo że prosił mnie, bym o nim nie wspominał – ja wspominam. Nagłośnienie wernisażowego koncertu przygotował Jerzy Mrowiec.
Całość projektu koordynowała moja współpracowniczka – dr Anna Lipa, znana jako autorka wystawy o Leonor Fini.
Wystawę montowała najlepsze ekipa na zachód od Tokio w składzie: Dariusz Borowski, Jan Kurkiewicz, Robert Pławczyk. Ale samej ekspozycji nikt by nie zobaczył, gdyby nie nasz elektryk – „zegarmistrz świateł” pan Marek Góreczny, wybitny koneser światła i muzyki poważnej.
A dzielna administracja Muzeum? A jej szef, Tomasz Chojczak, i jego prawa ręka, pani Magdalena Busz? Pomagali dyskretnie, z drugiej linii – ale niezwykle skutecznie. Skomplikowany, odpowiedzialny i niebezpieczny proces przetargów realizowała pani Edyta Kędrek-Motyka, niewiasta cicha, jasnowłosa i precyzyjna. Panie pomoce muzealne zadbały o czystość ekspozycyjnych sal, a potem stały na straży prezentowanych dzieł. Nie pozwoliły nikomu dotykać ich palcami, ani też mazać po nich flamastrami.
Projekt graficzny katalogu, plakatu i zaproszenia wykonał na polecenie ojca Rafał Kossowski, a elementy graficzne na wystawie, w tym błękitne motyle – origami – pani Katarzyna Buda.
I na koniec – o komisarzu wystawy – pani Monice Ochnio. Bez naszej wielomiesięcznej współpracy projekt nie miałby najmniejszych szans. Tylko Jej pasja wystawiennika i wieloletnie doświadczenie muzealne doprowadziły do jego realizacji.
A wernisaż? A koncert? Wiersze Grzegorza, czytane przez Henryka Boukołowskiego, nabrały nieoczekiwanych, nowych znaczeń. Zaś występ pani Marii Pomianowskiej to zespolenie w całość precyzji techniki i radości improwizacji. A gitarzysta Dima Gorelik? Jak z obrazu Boticellego – szepnął mi do ucha Grzegorz. Kątem oka dostrzegłem, że gdy muzealne panie ujrzały Dimę, to zaniemówiły. Uroda, takt, nieśmiałość, delikatność, mistyka. To rzeczywiście piorunująca mieszanka!
Wszystkim realizatorom i uczestnikom projektu serdecznie dziękuję.
Łukasz Kossowski